Cypr, Pafos International Airport 19.10.2017 2 424 km
A potem już Cypr. Przed lądowaniem oglądamy sobie z góry caluteńkie lotnisko – super! Na fotki już trochę ciemno, bo lądujemy akurat o zachodzie słońca – pięknie! Wysiadamy i… ciepełko! 😀
Przy wyjściu znów kontrola paszportów / dowodów. Na bagaże czekamy dość długo, ale jest wesoło 🙂
Idziemy na parking i czekamy na busika, który zabierze nas do biura wypożyczalni kilka kilometrów dalej.
Odczuwam coraz większy stres 😉 Na Cyprze obowiązuje ruch lewostronny, a teraz już nie ma wyjścia 😉 Jak się powiedziało a to trzeba powiedzieć b. Cieszę się, że nauczę się czegoś nowego, ale stresik jest. Dostajemy Nissana Note i w drogę. Aaaaaaaa! No ale cóż, odwrotu nie ma, jechać trzeba!
Do Pafos mamy po prostej na szczęście, po drodze zaliczmy jeszcze market. Mam winogronka, ser feta i pity, wszystko, co na kolecję potrzebne 🙂 Zgrzewka wody (znaczy 6 x 1,5 litra) kosztuje 1,79 euro w promocji. Dobrze jest. Dodam, że woda gazowana na Cyprze jest słabo dostępna i bardzo droga, jakby to kogoś interesowało.
Jedziemy do noclegu. Przy naszym domu jest wielka posesja, na której można zostawić auto, hura!!! Nie trzeba się martwić parkowaniem, cała działka nasza 😉 Apartament mamy wielki tak, że można się po nim gonić. Cudownie!
Siadamy na chwilę w salonie, żeby pogadać. Gdy w końcu wychodzimy, jest wpół jedenastej. Idziemy na pobliski plac z kościółkiem Agia Paraskevi. Prawie wszystko już pozamykane, do jedzenia zostały tylko naleśniki lub hamburger. Szkoda, że pity już nigdzie nie ma, bo to nimi zamierzam się tu żywić 😉
Jest mecz, więc lokalsi siedzą sobie w knajpach i oglądają. Gola chyba żadnego nie było, bo cisza jak makiem zasiał… Siadamy i my na małe, o, przepraszam, duuuuże piwo. Standard to 650ml 🙂 Do piwa podano orzeszki… w słonych łupinkach… a że było ciemno… Ja się akurat całkowitym przypadkiem nie złapałam, bo coś mi zagruchało… 😀
Siedzimy sobie do północy, pod palmami i gwiazdami, wśród pięknych zapachów kwitnących dookoła kwiatów. Jest głośno i wesoło, yea!
Lenistwo z pakowaniem sprawiło, że jak zwykle zostawiłam to na ostatnią chwilę i jak zwykle się nie wyspałam. Pobudka po ciemku. Ilość spania: 5h. Zaczęło się permanentne niewyspanie, bo na wyjeździe okazało się, że pięć godzin spania to prawdziwy luksus 😉
W pociągu za to mam widoki na wstające we mgle słonko. Wygląda bajkowo. Prawie jak w starych dobrych czasach na lisach…
Zapomniałam kompletnie, że z powodu remontów pociągi do Warszawy jeżdżą przez Gniezno. Tok rozumowania nie do końca przytomnej o tej godzinie blondynki był mniej więcej taki: ‚O, rękaw. O, lotnisko. Ale tu?! O, nasze lotnisko! Ale przecież do Warszawy nie jedzie się przez nasze lotnisko… No tak, remonty.’ 😉
Przez to pociąg jedzie godzinę dłużej, ale nie ma tego złego, bo tereny do Piotrkowa Kujawskiego są przepiękne. Puste przestrzenie, drzewa na horyzoncie, zieleń i brąz pól, żółtość (tak, tak, żółć mi tu nijak nie pasuje 😉 ) i pomarańcz jesieni. Pogoda super (oczywiście!), aż się nie chce wyjeżdżać…
W Warszawie jesteśmy prawie punktualnie. Na lotnisko chcę się przejechać pociągiem, bo nigdy jakoś jeszcze tego sposobu nie próbowałam, a jest szybciej.
Mam około kwadrans do pociągu na lotnisko. Niby dużo, ale… skąd ten pociąg jedzie? Mapa w jakdojade pokazuje przystanek, którego nie ma (Warszawa Centralna 02, nikt nie wie gdzie to), idę do księgarni, koleś nie wie, idę do baru, tu koleś bardziej ogarnięty, pokazuje mi na tablicy. Ufff, jest. Nazwa też jest myląca, bo zamiast S2 / S3 jak we wszystkich informacjach lotniskowych, pociąg nazywa się po prostu SKM. Okazało się, że to właśnie to, a ja wcześniej nie doczytałam na rozkładzie ostatniej stacji z braku czasu (czytacie to kochani? Już w Warszawie zaczął się brak czasu 😉 ). Ostatnią stacją było Lotnisko Chopina właśnie.
Ok, jak już pociąg mam, to trzeba kupić bilet. Miały być automaty, ale nigdzie na horyzoncie ich nie widzę. Do kasy kolejka. Proszę grzecznie ludzi, żeby mnie wpuścili, do odjazdu 7 minut. Wpuszczają, oprócz jednej pani z przodu, która udaje, że nie słyszy. Zagaduję panią osobno – Ukrainka… jakoś umiała mi powiedzieć, że ma pociąg za kwadrans, o mamo, kwadrans to kupa czasu! Pani uparcie mówi do kasjerki w swoim języku, problemy z komunikacją, a mi czas ucieka. W końcu biegnę z biletem na peron, ufff, udało się prawie w ostatniej chwili…
Ciąg dalszy przygód nastąpi…
Pociąg jedzie raptem dwadzieścia minut, a wychodzi się z niego praktycznie w terminalu – super! Bardzo fajna opcja.
Z towarzyszami podróży spotykam się w kolejce, w sześć osób jesteśmy w komplecie. I nawet udaje mi się dostać miejsce przy oknie 🙂
Rozdzielamy się, bo mamy ochotę z Alą wyjść jeszcze na dwór. Siedzimy sobie spokojnie, delektujemy się słoneczkiem, bo pomimo końca października nawet w krótkim rękawku można sobie siedzieć. Gdy do odlotu zostaje prawie godzina, zbieramy się do kontroli bezpieczeństwa. Kolejki nie ma dużej, ale idzie ona bardzo opornie, pani ludzi zatrzymuje, wpuszcza pojedynczo. Bez sensu. Ale spoko, mamy przecież czas. Dość spokojnie idziemy do toalety, a potem do bramki.
A tu nagle po drodze wyrastają przed nami okienka z kontrolą paszportową! Kurcze, tego w planie nie było… Ustawiamy się (jeszcze bez paniki) w kolejce… ale to kolejka dla pasażerów z całego świata przecież! Cholera, nie zdążymy! Skradamy się cichcem bliżej początku kolejki, dzwonię do Pawła, żeby powiedział przy samolocie, że już idziemy… Paweł czeka w tej samej kolejce, tylko okazuje się, że z drugiej strony jest strefa Schengen i idzie szybciej. Nie było tego widać, malutkie literki o tym informują, a wielkie literki bramek są do każdej kolejki. Przedzieramy się do Pawła. Dzwonimy do dziewczyn, żeby powiedziały przy samolocie, że już idziemy. Okazuje się, że dziewczyny daleko z tyłu za nami, dopiero idą…
Biegniemy do bramki (do odlotu osiem minut), ekipa sprawdzająca bilety się denerwuje, popędza, mówimy, że jeszcze trzy osoby, pani mówi, że brakuje im jeszcze dwudziestu pasażerów… Oddycham z ulgą, przecież dwudziestu nie zostawią 😉 Dzwonimy do dziewczyn, żeby się pospieszyły, weszły jakoś bez kolejki, dwie stoją do strefy nie-Schengen i idzie jak po gruzie. My z Alą krzyczymy, Paweł ze stoickim spokojem im tłumaczy, że zatrzymaliśmy samolot… Do odlotu dwie minuty…
Ładnie się zaczyna… 😉 Nerwów trochę było, ale ubaw o wiele większy. Fakt, że dla obsługi wcale nie było to śmieszne zapewne, no ale kto mógł przewidzieć, że na Cypr, który jest przecież w UE i Schengen będzie kontrola paszportowa?! Żadne z nas nie miało o tym zielonego pojęcia…
Na szczęście wszyscy na Cypr wylecieli 😉 Ale zamotek to nie koniec, bo lecimy nad Ukrainą… brrrr… Mam nadzieję, że wiedzą co robią…
Na szczęście dalej już Rumunia i Turcja, zdaje mi się, że lecimy nad Istambułem. Oglądam sobie Turcję z góry. Dalej już z mojej strony Morze Czarne, a później znów pojawia się Turcja, góry, jakieś dwa ogromne jeziora z lotniskiem w pobliżu, jakieś wielkie miasto z ogromnym lotniskiem i wielką rzeką na skraju – to Antalya. Widoki super.